O BAŁWOCHWALCZYM KULCIE ŚCIAN

1. Miałem raz okazję wykładać w Auli Leopoldyńskiej. To był zeszłoroczny wykład inauguracyjny dla nowych studentów matematyki i informatyki. Gdy dowiedziałem się, że to ja właśnie mam mówić, pomyślałem sobie, że w takim wnętrzu i w takich okolicznościach trzeba opowiedzieć o czymś ważnym. Bo atmosfera niezwykłości, jaką stwarzają te ściany otwiera w głowach słuchaczy najlepsze i najtrwalsze komórki pamięci. I jest szansa, że tego wykładu studenci nigdy nie zapomną. Potraktowałem Aulę Leopoldyńską jak pomoc naukową. Przyrząd do otwierania umysłów. Jak przedmiot. Bo ona jest przedmiotem. I wiedząc, że tego przyrządu można użyć tylko raz, włożyłem mnóstwo pracy w przygotowanie wykładu. Potem przyszedł ten dzień i na zapleczu Auli przebieraliśmy się w śmieszne ubranka. Pan Prorektor, Dziekan i Prodziekani. No i ja. - Długo będzie Pan mówił? - zapytał Pan Prorektor. - Jakieś dwadzieścia pięć minut - odpowiedziałem. - To o dwadzieścia pięć za długo - odparł Pan Prorektor wkładając czapeczkę. I tyle. Okazało się, że myliłem się sądząc, że Aula jest przedmiotem, który nam służy. Bo to my służymy Auli. Jesteśmy jej winni co roku inaugurację, święto Uniwersytetu i pewnie jeszcze jakichś parę innych świąt, o których nie mam pojęcia. I nic innego, jak właśnie służba Auli, jest najprawdziwszym powołaniem społeczności akademickiej. Oraz nie najlżejszym z obowiązków Pana Prorektora.

2. Mamy obchodzić trzechsetlecie. Podobno rocznica miała być narzędziem: służyć naszej społeczności do zdobycia funduszów (głównie zresztą chodziło zdaje się o fundusze na i tak nikomu niepotrzebny gmach Biblioteki Głównej, ale to już inna historia). Tymczasem, jak zwykle, stało się na odwrót: jesteśmy trzechsetlecia zakładnikami. Prowadzimy więc wart ciężkie miliony remont Gmachu Głównego, bo przecież nie do pomyślenia jest, aby w dniu Święta elewacja nie była pięknie odnowiona, a dach załatany. Podobno władze Uczelni bardzo się starają by pozyskać sponsorów, którzy te remonty sfinansują. Ale chodzi o duże sumy, tak duże, że może nie być łatwo znaleźć chętnych do dawania. I rzeczywiście, póki co wiele o sponsorach nie słychać. A to raczej znaczy że ich nie ma, bo przecież nie po to jest się sponsorem, żeby to trzymac w tajemnicy. Zresztą nawet gdyby się znaleźli darczyńcy. Nawet gdyby dzięki wielkiej pracy i aktywności zaangażowanych w to osób udało się przekonać św. Mikołaja, żeby dał tyle, ile trzeba na remont naszego Skarbu, to przecież naprawdę nie na takich skarbach polegać powinien uniwersytet.

3. W chwili, gdy piszę te słowa, wiadomo już, że stacja Mir nie spadła na Gmach Główny. Stało się tak z niewątpliwą korzyścią dla Wrocławia. Bez tego pięknego obiektu nie byłby przecież tym samym miastem. Ale z punktu widzenia Uniwersytetu, czy, dokładniej rzecz ujmując, z punktu widzenia prawdziwych celów Uniwersytetu, to ja bym powiedział, że kolejna szansa nam niestety umknęła. Bo bez pięknych ścian mielibyśmy może lepszą uczelnię. Z co najmniej dwóch powodów.

Pierwszy jest oczywisty i nudne jest o nim mówić. Że każda złotówka wydana na przyozdobiony metr kwadratowy ściany czy na doklejenie do ściany kolejnego barokowego aniołka jest złotówką nie wypłaconą uczonym. I oni o tę swoją złotówkę się upomną, nie w taki sposób, że zastrajkują czy zablokują drogę. Upomną się zarabiając na zewnątrz. Bo to są zdolni ludzie i potrafią zarobić. Czas który włożą w zarobienie tych pieniędzy jest jednak czasem odjętym od pracy naukowej i od kształcenia studentów. Inni odejdą do tych uczelni, gdzie nie trzeba się składać na piękne ściany. Każdy kolejny rachunek za remont Gmachu Głównego, który Pan Rektor podpisuje, jest ratą za pogrzeb prawdziwego uniwersytetu we Wrocławiu.

Drugi powód jest taki, że Gmach Główny jest listkiem figowym. Można zaprosić prezydenta, ministra albo biskupa, pokazać mu pomalowane ściany i gość takim uniwersytetem będzie zachwycony. Nie będzie się zastanawiał nad tym, że ostatnie zespoły naukowe się rozpadają, że prawie połowę studentów kształcą w naszej uczelni jednostki z czwartą kategorią w KBN, a tylko jakieś 6% takie, które mają pierwsza kategorię. Tej nagości nie byłoby czym osłonić, gdyby nie było Gmachu Głównego.

4. Co zatem należy z Gmachem zrobić? Moi koledzy w pokoju śniadaniowym Zakładu Teorii Informatyki są za tym, aby wyodrębnić z Uniwersytetu osobną strukturę, powiedzmy fundację, pod nazwą "Akademia Leopoldyńska". W pierwszym paragrafie statutu Akademia miałaby zapisane, że jest jedynym prawowitym spadkobiercą trzechsetletniej tradycji. Akademia zajmowałaby Gmach Główny i próbowała czerpać z niego korzyści. Mogłaby, powiedzmy, sprzedawać doktoraty honorowe (w sezonie nawet do 50 000 DM). Wszystko zresztą byłoby na sprzedaż. Kierowałby fundacją prezes, a godność magnificencji byłaby do wynajęcia: powiedzmy 10 tys. DM za tydzień obejmujący jedną półtoragodzinną uroczystość z gronostajami. Noszenie łancucha dziekańskiego 4 tys. DM, prorektorzy od 6 tys. (ds. studenckich) do 12 tys. (ds. nauki). Oczywiście byłyby koszty, do uroczystości zatrudniać by trzeba statystów, ale to nie wychodzi drogo, produkujemy dużo bezrobotnych absolwentów, którzy będą pracować za grosze. Zresztą i tak aby zapełnić Aulę w święto Uniwersytetu trzeba się wykosztować na nagrody rektorskie. Uzyskane środki, po odliczeniu 30% narzutu na rzecz Wydziałów, fundacja wydawałaby na remonty Gmachu. Akademia nie byłaby całkiem pozbawiona życia naukowego: dla zachowania pozorów w jej siedzibie mogłyby się odbywać sesje Studium Generale.

Tymczasem prawdziwy rektor urzędowałby na Koszarowej. Tam nic wokół nie ma ładnego. Dlatego aby olśnić gości, musiałby sobie wyhodować piękny uniwersytet, prawdziwy uniwersytet piękny jakością swoich ludzi.

JERZY MARCINKOWSKI