Gdy upadał komunizm studiowało w Polsce mniej niż 15 proc. młodzieży w
wieku studenckim. Indeks był jednym z dóbr o które trzeba było walczyć,
a licealiści żyli pod presją "niedostania się na studia". Można sobie
wyobrazić, że sytuacja ta rodziła pewną motywację do nauki, szczególnie
wśród młodzieży męskiej, której w przypadku porażki w boju o indeks
proponowano dwa lata w Ludowym Wojsku Polskim.
Dziś nie ma mowy
o żadnej walce. Każdy dostanie się do gimnazjum. I do liceum. I na
studia. Wystarczy trwać biernie przez 17 lat życia, i z prądem systemu
szkolnego dopływa się do tytułu magistra.
Powszechny dostęp do dyplomu (zwany czasem przewrotnie "dostępem do
wykształcenia") jest produktem ubocznym tak zwanego "algorytmu": otóż
od początku lat 90 państwowe uczelnie zaczęły być finansowane, mówiąc w
uproszczeniu, proporcjonalnie do liczby swoich studentów (a raczej
"studentów przeliczeniowych" - na przykład student fizyki liczył się za
trzech polonistów). Uczelnie, będąc pod finansową presją, zwiększały
liczbę studentów. Ale że robiły to wszystkie, to nie zmieniał się ich
proporcjonalny udział w ogólnej puli finansowania, więc nie miały
innego wyjścia jak dalej zwiększać nabór. Aż, choć jak się wydaje nikt
tego wcześniej nie planował, zaczęto przyjmować w zasadzie wszystkich
chętnych. Do tego doszły studia płatne, i współczynnik skolaryzacji w
szkołach wyższych znacznie przekroczył 50 proc. co jest wynikiem
plasującym Polskę w światowej czołówce.
Tymczasem młodzieży
naprawdę przygotowanej do studiowania jest w Polsce bardzo niewiele,
proporcjonalnie znacznie mniej niż w większości krajów cywilizowanych.
Wyniki badań PISA (Międzynarodowego Programu Oceny Umiejętności
Uczniów) z roku 2006 mówią niby - czym lubią się chwalić kolejni
ministrowie edukacji - że średnia jakość wykształcenia uczniów szkół
ponadpodstawowych lokuje Polskę powyżej średniej OECD. Ale ta średnia
bierze się głównie z tego, że Polska ma stosunkowo niewielkie obszary
wykluczenia społecznego i dlatego mamy niewielu uczniów bardzo słabych.
Autorzy raportu PISA oceniają badanych poprzez przypisanie im "poziomu
kompetencji" - od pierwszego do szóstego, w różnych działach wiedzy. I
tak na przykład w teście z matematyki tylko około 10 proc. polskich
uczniów znalazło się na piątym lub szóstym poziomie kompetencji, który
można uważać za absolutnie niezbędny do studiowania na którymś z
kierunków decydujących o postępie cywilizacyjnym. W krajach edukacyjnej
pierwszej ligi takich uczniów jest 20 proc. lub więcej: w Czechach 18
proc. w Finlandii 24 proc. zaś w Korei Pd, Hongkongu i na Tajwanie
około 30 proc. Podobnie jest w większości innych dziedzin (z drugiej
zaś strony, poniżej pierwszego poziomu kompetencji z matematyki jest
5.7 proc. uczniów w Polsce, 7.2 proc. w Czechach, 8.4 proc. we Francji
i aż 10 proc. w
USA).
Nie ma zatem wątpliwości, że polscy absolwenci szkół średnich, nie
licząc kategorii absolutnie najsłabszych, którzy przecież i tak nie
studiują, są wykształceni znacznie słabiej niż w większości krajów
rozwiniętych. Ale może tym bardziej nie ma nic złego w tym, że chcą się
dalej uczyć? Były minister edukacji, profesor Mirosław Handke, idzie w
tych wątpliwościach nawet dalej, dostrzegając wartość w edukowaniu na
studiach również tych, którzy wcale uczyć się nie chcą (Fakt, 24
sierpnia 2009): "Studia, jak i szkoły kończące się maturą, przestały
być elitarne. Studiuje teraz nie tylko młodzież bardzo zdolna i silnie
umotywowana do studiów.(...) Ale czy to źle, że studiuje więcej
młodzieży, nawet słabszej? Upowszechnienie kształcenia na poziomie
maturalnym i wyższym było celem reformy rządu prof. Buzka i to celem w
dużym stopniu zrealizowanym." Może jest w tym jakaś racja. Może niech
rzeczywiście siedzą jeszcze parę lat w ławkach. W końcu to nie ich
wina, że siedzenie, to jedyne co przez 12 lat edukacji nauczyli się
robić. A skrzywdzeni powszechnym kształceniem na poziomie maturalnym
nie powinni zostać usunięci z systemu szkolnego, póki nie nauczą się
choćby jakiegoś rzemiosła, którym mogliby zarobić na chleb.
Może uczelnie, do których pójdą, prezentują taki poziom, że wystawieni
na kontakt z jasnymi umysłami wykładowców nadrobią część straconego w
szkole czasu ? Może programy studiów skonstruowane są tak, że nawet
najsłabsze szkoły wyposażą słuchaczy w jakieś praktyczne umiejętności,
które będą potem mogli, z pożytkiem dla wszystkich, sprzedawać
społeczeństwu?
Częściową odpowiedź na pierwsze pytanie
znajdujemy w światowych rankingach szkół wyższych. Najbardziej wpływowy
z nich, "Academic Ranking of World Universities", klasyfikuje
corocznie, od 2003 roku, pięćset najlepszych uczelni świata. Tylko trzy
polskie uczelnie kiedykolwiek znalazły się w rankingu - Uniwersytet
Warszawski i Uniwersytet Jagielloński lokują się systematycznie w
czwartej setce, a Uniwersytet Wrocławski dwukrotnie pojawił się na
liście w setce piątej. W rankingu nigdy nie znalazła się żadna polska
uczelnia techniczna. Dla porównania - Węgrzy też mają dwie uczelnie w
czwartej setce. Praski Uniwersytet Karola jest w trzeciej setce.
Finlandia ma w rankingu 6 uczelni, najlepszą na 68 miejscu. Malutka
Irlandia ma jedną uczelnię w trzeciej setce i dwie w czwartej.
Belgia ma cztery szkoły w drugiej setce.
W drugiej setce światowego rankingu klubów piłkarskich są dwie polskie drużyny, w tym
Lech Poznań
na miejscu 112. Polskiej edukacji trochę, jak widać, brakuje do pozycji
w świecie, jaką zasłużenie cieszy się polska piłka nożna. Bawię się tym
porównaniem zawsze, gdy słyszę różnych płatnych apostołów "gospodarki
opartej na wiedzy" jak obiecują, że jeszcze kilkaset milionów
europejskich pieniędzy i zbudują polską krzemową dolinę.
Niezależnie jednak od szyderstw przyznać trzeba, że są w Polsce enklawy
nauki na poziomie przyzwoitym. Nasze nauki ścisłe - matematyka, fizyka
i chemia - stoją znacznie lepiej niż piłka nożna, bo plasują się w
światowych rankingach w połowie drugiej dziesiątki. Na 6 albo 7
polskich uczelniach można na rzetelnym europejskim poziomie studiować
matematykę. Podobnie jest z chemią i fizyką. Na czterech najlepszych
uniwersytetach, i być może na trzech lub czterech najlepszych
wydziałach politechnik, uczy się informatyki przyzwoicie lub lepiej.
Jednak nawet w tych dziedzinach w których jesteśmy stosunkowo mocni,
dobra jakość jest ograniczona do marginesu - jakieś 70 proc. studentów
matematyki i 80 proc. studentów informatyki studiuje na wydziałach,
których ja bym naprawdę nikomu nie polecał. Prawdziwym dramatem naszego
szkolnictwa wyższego nie jest bowiem przepaść jaka dzieli UJ od
Uniwersytetu Harvarda. Ta przepaść skutkuje jedynie tym, że Polacy nie
dostają nagród Nobla, a bez nich da się żyć. Problemem znacznie
poważniejszym jest to, że większość polskich studentów studiuje w
szkołach, których poziom dzieli przepaść od poziomu UJ. W setkach
szkół, które, same nie tworząc żadnej wartości, zużywają zasoby, które
z większym pożytkiem dla społeczeństwa można by wykorzystać na
nielicznych dobrze prowadzonych kierunkach, kształcąc specjalistów,
którzy naprawdę zajmą się kiedyś wykuwaniem naszej jakości życia.
Tymczasem pod presją "algorytmu", o którym wspominałem na początku
tekstu, również dobre wydziały muszą przyjmować więcej studentów niż
mogą na dobrym poziomie kształcić (tym bardziej, że zwiększając nabór,
przyjmują również kandydatów słabych, którzy zaniżają potem poziom
wymagań). Czasem to zużywanie zasobów ma charakter eksploatacji
rabunkowej, jak wtedy gdy nauczyciele, wystawieni na pokusy płynące z
wieloetatowości, przestają się rozwijać i degenerują. Szczególnie
dotyczy to nauk społecznych i humanistycznych - piszę to ze smutkiem,
bo na co dzień spotykam ludzi, których dziesięć lat temu miałem za
błyskotliwych erudytów, a w których dziś widzę starych znudzonych
belfrów, otumanionych nudnym, pozbawionym wyzwań intelektualnych
uczeniem słabych studentów po tysiąc godzin rocznie.
Ale
najsmutniejsze jest to, jaką cenę płacą studenci słabych szkół za,
żyrowane przez panstwo, oszustwo "porównywalności wykształcenia".
Oszustwo podstawowe całego systemu polskiego szkolnictwa wyższego. Otóż
uczelnie w Polsce wydają swoje dyplomy - licencjackie i magisterskie -
w imieniu Rzeczpospolitej, a ta życzy sobie, aby dyplom znaczył z
grubsza tyle samo niezależnie od tego kto go wydaje. Aby zapewnić
porównywalność minister ustanawia tak zwane "standardy kształcenia",
czyli ramowe programy nauczania na poszczególnych kierunkach. Dzięki
takim standardom osoby uzyskujące licencjat w małej szkole, gdzie nie
prowadzi się studiów magisterskich, mają - rzekomo - kwalifikacje do
podjęcia studiów magisterskich na innej uczelni. Mają je - rzekomo -
tym bardziej, że państwo w trosce o jakość ich edukacji, nakazuje
odpowiednimi przepisami, aby każda szkoła na każdym prowadzonym przez
siebie kierunku studiów spełniała "minimum kadrowe", to znaczy
zatrudniała pewną minimalną liczbę nauczycieli ze stopniem doktora i
doktora habilitowanego.
Wobec istnienia takich przepisów,
głównym celem polityki kadrowej słabych uczelni (prywatnych i
państwowych) jest spełnienie wymogów związanych z minimum kadrowym. Nie
mają tu znaczenia jakiekolwiek względy merytoryczne. Nieważne jaką
zatrudniany pracownik reprezentuje specjalność, co umie, ani jak uczy.
Może być ostatnim idiotą, byle miał dyplom doktora habilitowanego (te
same uwagi, choć mniejszym stopniu dotyczą pracowników ze stopniem
doktora). Wizytując, jako ekspert PKA, setki wykładów prowadzonych na
wielu uczelniach, miałem okazję zobaczyć zajęcia prowadzone przez
takich profesorów. Pana odczytującego pomału na głos, trzymane w
drżącej ręce, kolejne skserowane kartki podręcznika (w wielkim
uniwersytecie). Bardzo wiekową panią prowadzącą zajęcia przez Skype'a
(w małej prywatnej szkole; wyjaśniono nam, że byłoby nieludzkie żądać
od schorowanej 80-letniej profesor aby dojeżdzała 300 km na zajęcia).
Profesora nauk technicznych plotącego coś kompletnie od rzeczy do
studentów, którzy nie mają śmiałości wyobrazić sobie, że mają do
czynienia z regularnym wariatem (wielki uniwersytet kojarzący się
raczej z kierunkami humanistycznymi; swoją drogą w żadnej bazie danych
nie udało mi się znaleźć żadnej publikacji tego uczonego). I wszystko w
imię prawa -- bo ci ludzie mają przecież habilitacje. Patrząc na to nie
umiałem powstrzymać myśli, że przepisy o minimum kadrowym są w istocie
nadanym korporacji profesorskiej prawem ściągania ze studentów haraczu
(w przypadku szkół prywatnych, bo w państwowych haracz płaci podatnik).
Podobnie jak warunki prawne dotyczące kadry nauczającej, również
wynikające z prawa "standardy kształcenia" są wynikiem ideologicznego
wyboru, zgodnie z którym każde studia muszą mieć charakter akademicki,
a każdy student studiów licencjackich musi mieć otwartą ścieżkę do
magisterium (zgodnie z amokiem tzw. procesu bolońskiego nawet do
doktoratu). Ludzie śmieją się z różnych Wyższych Szkół Tego i Owego. A
ja bym się nie obrażał, gdyby były Wyższe Szkoły Stolarstwa. Albo
Hydrauliki i Glazurnictwa. Skoro lud oczekuje że każdy musi mieć
dyplom, dajmy młodemu człowiekowi licencjat, ale pozwólmy mu się przy
tym nauczyć czegoś co nie przekracza jego możliwości a będzie
pożyteczne. Tymczasem treści zawarte w standardach kształcenia, które
wypełniają znaczną część programów studiów, i których "realizację"
kontroluje PKA, skonstruowane są tak, jakby autorzy nie przyjmowali do
wiadomości, że dla większości studentów już licealny poziom matematyki,
i w ogóle licealny poziom trudności czegokolwiek, stanowi próg
nieosiągalny. Popatrzmy na przykłady. Na początek kierunek "technologia
drewna". Myliłby się ktoś sądząc, że to w istocie postulowane przeze
mnie "stolarstwo". Standardy dla tego kierunku nakazują bowiem aby
student poznał takie treści jak rachunek różniczkowy i całkowy funkcji
wielu zmiennych, a także równania różniczkowe zwyczajne, efektem
kształcenia zaś ma być umiejętność matematycznego opisu zjawisk i
formułowania modeli matematycznych. Absolwent "techniki rolniczej i
leśnej" osiągnie - bo tak każe prawo - podobne kompetencje
matematyczne, a ponadto w zakresie fizyki pozna on elementy mechaniki
relatywistycznej (czyli teorii względności). Wreszcie absolwent
"rybactwa" pozna w szerokim zakresie rachunek róniczkowy i całkowy,
również dla funkcji wielu zmiennych, a także podstawy równań
różniczkowych funkcji jednej zmiennej o zmiennych rozdzielonych oraz
liniowych pierwszego i drugiego rzędu.
Całe te absurdalne
standardy prowadzą nieuchronnie do tego, czego wielokrotnie byłem
świadkiem wizytując zajęcia na kierunku "informatyka". Że dzieciaki,
które możnaby nauczyć elementów budowy i administracji prostej małej
sieci komputerowej (albo stolarstwa), drzemią na kolejnych setkach
godzin wykładów - tureckich kazań, przygniecione zalewem zagadnień z
których nic nie rozumieją. Są tak przyzwyczajone do nierozumienia i tak
całkowicie z nim pogodzone, że (wspomniany wyżej) wykład na którym
szalony profesor plecie kompletnie bez sensu, nie wydaje im się ani
trochę odmienny od innych. Tak rośnie najlepiej wykształcone pokolenie
w dziejach Polski.
* Jerzy Marcinkowski jest profesorem w Instytucie Informatyki Uniwersytetu Wrocławskiego i członkiem Państwowej Komisji Akredytacyjnej